sobota, 31 października 2015

Halloween

         Bo wszyscy lubią się bać. Tak troszkę.
         Nie mogło zabraknąć przebrań. 



     I halloweenowych dań. Tak więc na obiad zjedliśmy makaron w kształcie dyń, nietoperzy i pająków: dorośli z sosem puttanesca*, Janek z sosem z mascarpone (jak do carbonary) w wersji słodko-krwistej (czyli z musem truskawkowym), a Julek swoja ulubioną wersję, czyli z niczym (czyli z tajnie dodanym masłem).



   A po obiedzie mieliśmy mini imprezę halloweenową. Janek zaprosił swojego najlepszego przedszkolnego przyjaciela, Pawełka. Przyjechał z mamą i 10-miesięczną siostrzyczką Zuzią ("Można mówić też Zuzanka" - jak mawia Julek).
    Były babeczki sowy oraz babeczki ozdobione ziemią i robactwem lub kośćmi. Były ciasteczka - palce czarownicy. Oraz tropikalny tort dyniowy. I bananowe duchy (żeby nie było tak całkiem niezdrowo).



       Sówki upiekłam z przepisu na karmelowe mud cakes, a ozdobiłam je, korzystając z instrukcji Doroty.
         Pozostałe z sówek ciasteczka Oreo pokruszyłam i posypałam nimi posmarowane roztopioną czekoladą kakaowe babeczki upieczone z przepisu na babeczki nietoperze. Poza tym użyłam cukrowych kości i robaków.

       Duchy bananowe to oczywiście połówki bananów z wyciętymi przez tatę ząbkami, posmarowane za pomocą pędzla sokiem z cytryny, ozdobione roztopioną czekoladą.      






      Chłopcy jedli, bawili się, tańczyli, skakali na trampolinie, znowu jedli, bawili się, a gdy zrobiło się ciemno uruchomili migające lampki-naklejki (kupione w Lidlu).


*sos ala puttanesca to sos niegrzecznej dziewczyny (delikatnie mówiąc), czyli idealny na niegrzeczne święto

Polska złota jesień

     Zaczynam lubić jesień. W tym roku wyjątkowo nas rozpieszcza. Mamy prawdziwą polską, złotą jesień.
    No ale upałów nie ma. Pogoda jest taka raczej zdradliwa. Nocami przymrozki, a w dzień w słońcu nawet ponad 10 stopni, w cieniu - już tylko 5. Na szczęście Pan Pantaloni wypuścił nową kolekcję. Są cudowne, flanelowe, ocieplane spodenki. Są urocze czapki-pilotki. Wszystko miękkie, ciepłe, z naturalnych materiałów, które pozwalają skórze oddychać. 
   Ale przede wszystkim są swetry z wełny merynosów. A ta wełna to prawdziwy cud. Sweterki nie gryzą, oddychają, nie przegrzewają i odprowadzają wilgoć. Chętnie napisałabym, jak się mają po praniu. Ale nie musiałam ich jeszcze prać. To kolejna cecha wełny merynosów - ma właściwości samoczyszczące i bakteriobójcze. Według producenta sweterki można prać w pralce. I nie mam powodów, żeby w to nie wierzyć. Pan Pantaloni to firma, która nas nigdy nie zawiodła.
    No i najważniejsze: chłopaki zachwycone!
    Ja też.

















     Ale trochę tęsknimy za super kolorowymi propozycjami Pan Pantaloni.
    Dobrze, że dla Julka mam zeszłoroczne Janka. I ciągle wyglądają jak nowe. To kolejny dowód na super jakość produktów Pan Pantalonie.

piątek, 30 października 2015

Sukces

   Przedszkole Janka ponownie zorganizowało konkurs recytatorski. tym razem pod hasłem "Barwy jesieni". Konkurs odbył się w piątek. Jeszcze do wtorku Janek twierdził, że nie weźmie w nim udziału i uczyć żadnego wiersza się nie będzie. Ale tylko krowa nie zmienia zdania. 
    Skąd wytrzasnąć dziecięcy, jesienny wierszyk, którego czterolatek jest w stanie nauczyć się w trzy dni? Kto napisał (i pisze) chyba na każdy temat dla dzieci miliard piosenek, wierszy, scenariuszy dla dzieci? Wanda Chotomska!
    W serii "Z Biblioteki Wydawnictwa Nasza Księgarnia" parę lat temu ukazał się zbiór "Wanda Chotomska dzieciom". To piękne wydanie z cudnymi ilustracjami Artura Gulewicza. Zwłaszcza Janek chętnie sięga po tę książkę.
     No i padło na utwór "Pan Listopad". Nie cały, nie cały, oczywiście. Pierwsze trzy zwrotki. Cudny to utwór. Nawet w tym małym Jankowym fragmencie można znaleźć to, za co wszyscy kochają panią Wandę Chotomską. Jest rym i rytm. I treść. Treść zrozumiała nawet dla malucha, a jednocześnie bardzo ładna. Prosta, ale nie infantylna. Fanstatycznie dobrane słowa.
    No i nauczył się Janek tego wiersza. Z ogromnym zaangażowaniem. 
    No i odniósł sukces.
   Dumny jak stado pawi powitał mnie w przedszkolu po podwieczorku dyplomem za zajęcie drugiego miejsca*. Dostał też nagrodę. Kolejną do swojej kolekcji książkę z serii "Świat w obrazkach" wydawnictwa Olesiejuk**.


     W domu chłopcy urządzili konkurs recytatorski na bis ze specjalnym udziałem Julka. 
     A my pękamy z dumy.









*A były jeszcze miejsca trzecie, wyróżnienia i dyplomy za udział.
**Panie się postarały, aby Janek dostał książkę, której jeszcze nie ma. Przepytały go, co ma w kolekcji. Dziekujemy!

niedziela, 25 października 2015

Wybory parlamentarne

   To kolejne wybory, w których chłopcy wzięli udział jako osoby towarzysząco-wrzucające. Tym samym zaliczyli kolejną lekcją wychowania na dobrych obywateli. Jeszcze bez dyskusji o programach partii. Póki co w tej kampanii najbardziej interesowały ich nazwiska głów uśmiechających się z plakatów. 



sobota, 17 października 2015

Babeczki

   Tym razem pomocnicy tylko kibicowali babeczkom, żeby szybciej stygły.




  Przepis na delikatne babeczki migdałowe z truskawkami pochodzi ze strony Moje wypieki. U nas w wersji bez płatków migdałowych, bo i tak są wydłubywane jako niejadalne.

piątek, 9 października 2015

Na Wschodzie mnóstwo zmian

  Wyruszyliśmy na Wschód. Póki co na wschód Polski, ale za to daleko. Prawie pod ukraińską granicę. Arłamów, gmina Ustrzyki Dolne.
   Miały być dziurawe drogi i popegieerowskie, rozpadające się wsie. A na końcu tej drogi przez mękę - oaza luksusu i cywilizacji - hotel Arłamów.
   W tej części kraju nie byłam dobrych parę lat. Góry zapamiętałam jako piękne. Ale wszystko dookoła, wszystko stworzone przez człowieka nie pozostawiło we mnie najlepszego wrażenia. Bieszczady jednak zawsze mi się podobały. Dlatego chciałam tam zabrać chłopaków. Gdy okazało się, że możemy dołączyć do najlepszego przedszkolnego kolegi Janka i jego rodziców, zdecydowaliśmy się od razu. Razem w dziczy raźniej.
    Jechaliśmy w niedzielę rano, dlatego ominęliśmy płatną część A4 i jechaliśmy przez Kalwarię Zebrzydowską i Wadowice. Że niby mały ruch. Jak to był mały ruch, to nie chcę wiedzieć, jak wygląda duży na tej trasie. Uczciwie trzeba przyznać, że korków nie było i jechało się całkiem dobrze, chociaż w sznurku samochodów. Po drodze jest mnóstwo atrakcji dla dzieci (Inwałd, Zator), ale tym razem je sobie darowaliśmy. 
    
1. 
   Zatrzymaliśmy się dopiero po wjechaniu na autostradę za Krakowem. Nowy, (jeszcze) niepłatny odcinek A4 jest w świetny stanie i do Rzeszowa jechało nam się fantastycznie. Przy trasie jest kilka MOPów i stacji benzynowych, ale nie za wiele. Na coś innego niż bary szybkiej obsługi nie liczcie. Pamiętam MOPy w okolicach Rzeszowa, Tarnowa i Krakowa. Ten ostatni jest w Kłaju i tam zrobiliśmy nasz pierwszy postój.




     Znajdziecie tam McDonald's z mini placem zabaw. Ale przecież nie będę tu pisać o macu. Jest tam też duży parking, stoliki i toalety - jak to na MOPie. Oprócz tego jest fantastyczny, bezpieczny, ogrodzony z gumową nawierzchnią plac zabaw. Rewelacyjny. Naprawdę. W życiu bym się nie spodziewała, że będę tu wychwalać MOP. A jednak muszę.




     Po drugiej stronie autostrady znajduje się bliźniaczy obiekt (też z McDonald'sem). Tak więc w drodze powrotnej wiedzieliśmy już, gdzie się zatrzymać. Idealne miejsce, żeby rozprostować kości, napić się kawy (dorośli) i zużyć nagromadzoną przez siedzenie w aucie energię (dzieci).

2.
   Pora obiadowa, jak zaplanowaliśmy, zastała nas w okolicy Rzeszowa. Szeroką, reprezentacyjną aleją wjechaliśmy więc do miasta. Tam wśród bloków odnaleźliśmy Cafe Guzik. Miejsce jest dobrze ukryte, ale na szczęście dowiedzieliśmy się o nim od znajomych podczas planowania podróży.


    Dojazd jest łatwy. Nie oddalamy się dramatycznie od autostrady i nie zbaczamy szczególnie z trasy na Ustrzyki. Najlepiej by pewnie było zatrzymać się w karczmie i spróbować lokalnych przysmaków. Niestety, nie tym razem, nie z maluchami. Celem przerwy w podróży jest spokojna i bezpieczna dalsza podróż. A warunki tej ostatniej są dwa:
a) wypoczęci rodzice pełni sił na kierowanie, pilotowanie i obsługę małych pasażerów;
b) pozbawione nadmiaru energii dzieci, spokojnie siedzące w swoich fotelikach.
     Taki stan rzeczy pomagają zapewnić miejsca takie jak Cafe Guzik. Rodzice odpoczywają, jedzą smaczny obiad, piją kawę. Dzieci - biegają, wspinają się, zjeżdżają, jeżdżą, oglądają książeczki, gotują, wypatrują przez lunetę wyspy skarbów i statków piratów, stają za sterami okrętu, chowają się, szukają (i znajdują).






 
     W międzyczasie nawet coś przegryzą. I to nie byle co. Janek jadł pierożki z gruszkami. O Julku nie napiszę, bo - jak zwykle - makaron bez niczego. Ale przynajmniej pełnoziarnisty.



    Jedzenie jest smaczne. Bardzo delikatnie przyprawione. Dzieciom smakuje. Dla nas - zbyt delikatne. Ale jednak to miejsce dla dzieci. Dopieprzyć zawsze można.


    W Cafe Guzik jest cudnie. Nowocześnie i ładnie. Przytulnie i bezpiecznie. To miejsce dla dzieci, a jego twórcy nie traktują dzieci jak idiotów. Wystrój jest dla dzieci, ale nie jest dziecinny. Da się zrobić takie wnętrze bez różu, księżniczek, spidermanów i samochodów. I bez brokatu. Da się. I dzieciom się podoba.


     Ale prawdziwym hitem okazała się łazienka. Oprócz dorosłej toalety jest urocza dla dzieciaków. Z wyposażeniem na odpowiedniej wysokości.


     Uwielbiam miejsca, w których czuć, że ktoś się postarał. Pomyślał i przemyślał. Chciał dopieścić klienta. W Cafe Guzik tak jest.

     Myślę, że tam wrócimy. A Wam polecamy zboczyć nieco z drogi w Bieszczady i zatrzymać się w Cafe Guzik.