wtorek, 29 marca 2022

Mallorca. Dzień 3.

 Trochę kropi. Ale nic to. Tata zostaje w pracy po śniadaniu, a chłopcy z mamą ruszają w miasto. Tym razem do piekarni i na poszukiwanie wymarzonej przez Janka kostki Rubika.

Dziś odwiedziliśmy piekarnię Uco. Jakież to jest cudne miejsce! Proste, ale przytulne. Można zobaczyć, jak przygotowywane są chleby. A jest kilka rodzajów. Wszystkie na zakwasie. Oprócz zwykłego (wcale nie tak zwykłego), można kupić chleb z różnymi dodatkami jak oliwki, buraki, zioła itp. Oraz foccacie, chlebek bananowy i ciasteczka. No i kawę.

W środku pachnie pieczonym chlebem. A sam chleb jest pyszny. Ma piękne dziury, miękki, lekko wilgotny miąższ i chrupiącą skórkę. Jerzyk sprawdził to jeszcze na miejscu.







Z piekarni ruszyliśmy w stronę Abacusa z nadzieją, że dostaniemy tam kostkę Rubika. Po drodze zaliczyliśmy Placa de Cort. A nami ratusz oraz słynne kilkusetletnie drzewo oliwne. Przesadzone zostało z gór, zasadzone w mieście jako symbol pokoju.



W Abacusie Jerzyk oglądał książeczki. Chłopcy szukali kostki i czegoś fajnego. Rzeczy fajnych było mnóstwo. Ale znaleźć tę jedyną nie jest łatwo. Kostki Rubika nie było. Była masa układanek logicznych, bazujących nawet na kostce, ale samej klasycznej kostki brak!





Za to Julek wypatrzył dla siebie zestaw do rysowania Mangi z Faber Castell, a Jerzo - zestawik LEGO. Poprosiliśmy panią o odłożenie i poszliśmy do innego sklepu z zabawkami. Na poszukiwanie kostki. Znalazła się! I nie tylko tradycyjna. Taka trochę asymetryczna też. Janek miał kiesoznkowe od babci - wydał całe na kostki. Dwie.
Julek i Jerzo nie znaleźli za to w tym sklepie nic lepszego niż rzeczy odłożone w Abacusie. Więc wróciliśmy do Abacusa. 
W końcu wszyscy po przepuszczeniu kieszonkowego od babci na zakupy i bardzo zadowoleni wrócili do domu.





W domu obiad.
Pizza. Z lekką obsuwą, bo okazało się, że levadura w proszku to jednak chyba nie są suszone drożdże, a raczej proszek do pieczenia. Więc mama zrobiła maraton po najbliższych spożakach i zdobyła levadura fresca. 
Pizza wyszła świetna. Dwie blachy zniknęły w moment.

Po obiedzie spacer.
Po drodze Placa Frederic Chopin z pomnikiem Chopina. Zasłużył się tym, że był na Majorce. Z George Sand zresztą. Nie w Palmie, a w Valdemossie. Zmarzł. Ale za to nakomponował sporo, bo m.in. Poloneza As-dur (to ten z radiowej Jedynki) i "Preludium deszczowe" i wiele, wiele innych.




I kolejny niezwykły sklep. Puzzles. Setki układanek, łamigłówek. Niesamowity, niewielki, przytulny, magiczny sklepik. Z panią, która na dzień dobry wkłada w rękę łamigłówkę do rozwiązania. Każdemu inną. Każdemu według potrzeb. I niektórym nawet udaje się rozwiązać. 
Czary-mary. Sama magia. Piękne miejsce. 







Przez Placa Major dotarliśmy do muzeum. Wstęp jest darmowy. Trzeba tylko wypełnić formularz-ankietę. Krótka. I jedna na całą naszą grupkę.
A w muzeum sztuka współczesna. Dali, Miró i nie tylko. Niektóre dzieła nas zatrzymały na chwilę, czasem nawet dłuższą, inne nie zaciekawiły nawet na moment. Jak to ze sztuką. Ale muzeum odwiedzić warto. 
A jeśli komuś kompletnie obca jest sztuka współczesna, to sam budynek jest piękny.























A po muzeum wędrówka uliczkami tego pięknego miasta. Prosto do Ca'n Joan de s'Aigo - najstarszej czekoladziarni na wyspie, a może i w Europie. Została założona w 1700 r. 






A tam tradycyjne majorkańskie ensaimady i coco de patata. No i czekolada na gorąco! Ensaimada to taki ślimak z listkującego ciasta drożdżowego. Wywodzi się z kuchni żydowskiej. Początkowo wypiekany na oleju, potem przechrzty zaczęły używać smalcu, by podkreślić odcięcie od tradycji żydowskiej. Możecie dostać z dowolnym nadzieniem (tzw. budyń - "tzw", bo to nie jest typowe znane nam z Polski nadzienie budyniowe - to bardzo gęsty, prawie stały krem waniliowy; owoce, śmietana, czekolada, majorkańskie słodkie migdały.... ) lub po prostu z cukrem pudrem. Małe - do zjedzenia na miejscu. Lub wielgachne - jak tort. Pakowane na wynos, w specjalne kartoniki, by dało się je przewieźć nawet samolotem.
Coco de patata to taki jakby pączek. Trochę przypomina nasze domowe wegańskie pączki pieczone na batatach. Te są na ziemniakach. Słodkie, puszyste, z cukrem pudrem. 
Pysznie! Wrócimy na lody jeszcze. A co!
Bo to takie ładne, klimatyczne miejsce.

W ogóle jakoś tak wiedeńsko nam w tej Palmie.











W drodze powrotnej na jednej z wielu secesyjnych kamienic powiewała ukraińska flaga.
I my pamiętamy o wojnie. O "naszej" ukraińskiej rodzinie. Mamy z nimi stały kontakt. I fajnie, że piszemy do siebie, co słychać. Udajemy wszyscy, że jest normalnie.

Слава Україні! 












A na "naszym" deptaku, prawie pod domem był pan z bańkami. Pan z Estonii, ale rozumiejący polski. I nie tylko.












Kolacja w domu i znowu w drogę. Na spacer wokół katedry i pałacu Reial de l'Almudaina. Do dawnych sadów królewskich - S'Hort del Rei. Żeby zobaczyć to wszystko pod osłoną nocy, oświetlone. Inne niż w dzień. 
Piękniejsze?












Brak komentarzy:

Prześlij komentarz