poniedziałek, 12 września 2022

Primer dia de escuela

Co za dzień!

Ile emocji.

Najwięcej strachu i obaw u Julka i Janka. 

U Jerzyka radość, ciekawość i lekka obawa, że nie zna języka.

U nas, u rodziców - stres roku. A co, jak im się nie spodoba? A co, jak będą nieszczęśliwi? Bo że sobie poradzą, to wiadomo.

Dziś na 9:00. Na uroczystość rozpoczęcia roku. A ta uroczystość to coś niesamowitego.

Jest głownie nastawiona na pierwszaczki. Ale bierze w niej udział cała szkoła (bez przedszkola).

Oczywiście z nami był Jerzyk - podobnie jak inne przedszkolaki, które mają starsze rodzeństwo w szkole.

Wszyscy zebraliśmy się przed szkołą. Były tam rozstawione krzesła dla rodziców i dzieci. W pierwszym rzędzie ławeczki dla pierwszaków. Każdy pierwszak był ubrany na biało.

Podobnie jak nauczyciele, którzy wszyscy ustawili się przodem do widzów (oprócz pani Angeles, która dyrygowała) i na powitanie odśpiewali kanon.

Potem wyrecytowana została jedna z sentencji Steinerowskich. Wszyscy zostali oficjalnie powitani przez pana Barta, dyrektora szkoły.

Następnie pani Xisca - dyrektor przedszkola i jednocześnie przedszkolna ciocia, zwracając się głównie do pierwszaków, odczytała im opowieść o pewnej dziewczynce, o tym, gdzie się urodziła i wychowała, jak lubiła się bawić, gdzie się uczyła i co lubiła robić, gdzie studiowała i jak postanowiła zostać nauczycielką waldorfską, a w końcu ich nową panią.

Wtedy nowa wychowawczyni pierwszej klasy opowiedziała dzieciom piękną baśń o królewnach i królewiczach, którzy zamieszkali w nowym miejscu, gdzie poznawali świat, jego dobro i piękno, prawdę, uczciwość, współczucie, aż byli gotowi, by iść dalej i uczyć się rzeczy, które potrzebne są w dorosłym życiu, by poznawać sekrety dostępne tylko dla starszych dzieci. Aby się dostać do tego nowego miejsca dla dzieci starszych, musieli przejść przez bramę z kwiatów, przez kwiatowy łuk.

Powiedziała, że teraz zaprosi każdego nowego ucznia po imieniu, by też przeszedł przez taką kwiatową bramę.

I wzywała każde dziecko, witała się z nim, wręczała malutki prezencik, a ono przechodziło przez piękną bramę ze świeżych kwiatów.



Na końcu pani dołączyła do dzieci i wszyscy poszli do swojej sali.

Potem po kolei nauczyciel każdej klasy stawał na środku, wzywał swoich uczniów po imieniu, witał się z każdym i już całą klasą razem przechodzili przez bramę do swojej sali.

Tak też wezwani zostali Janek i Julek. I poszli. Julek z czwartą klasą pod opieką pani Veronici. 







Janek -  z klasą szóstą pod skrzydłami pani Olgi.






Jerzyk został z nami i o 10 zaczął przedszkole. Najpierw dzieci były w ogrodzie, a z nimi rodzice. Jerzyk w ogrodzie troszkę się bawił, trochę był już znużony. I trochę głodny. Nie dokarmialiśmy go, aby chętniej zjadł za kilka minut z przedszkolami w sali. Było też bardzo gorąco. Ciągle mamy ponad 30 stopni w dzień. Zaległ nieco na rodzicach.

Nagle ciocie zaczęły śpiewać. Jerzy zerwał się i ze słowami "Mamik! Ciocie śpiewają! Sprzątanie!" pobiegł pomagać w sprzątaniu ogrodowych zabawek.

I poszedł ze wszystkimi do sali. Nie płakał, nie pytał o nas, nie zaglądał, gdzie siedzimy, nie wychodził z sali.





Bawił się, jadł, słuchał bajki - "Nic nie rozumiałem, ale to nie szkodzi". Wyszedł o 13:30 ze słowami: "Ale było super!"

Ufff... pierwszy kamień spadł nam z serca.

Czekając, aż chłopcy skończą lekcje (o 14:00), zjadł naleśniki i popił kakao.

Potem już nie było tak łatwo. Ale nie było też źle.

Julek wrócił mocno przejęty, ale zadowolony na 20%. To jak 80% u przeciętnego człowieka. Czyli jest OK.

Janek przejęty może jeszcze bardziej. Ale zadowolony, że choć trochę rozumiał. Ma fajną klasę i panią. Jest dobrze.

Po szkole pojechaliśmy na obiecane lody do Binissalem.



W tzw. międzyczasie pojawiły się drobne schody w związku z kolejnym emocjonującym punktem dzisiejszego dnia.

O 15:00 mieliśmy podpisywać umowę na wynajem mieszkania. Ale pani z agencji napisała, że spotkanie jednak może być jutro o 13:00 (my nie możemy, bo Jerzyk do 13:30 w przedszkolu) lub dziś, ale o 18. No to 18. 

Ale jednak nie. Raczej 20:00.

Zgodziliśmy się na tak późną porę. Stres, że termin jest zmieniany, bo właścicielka zmieniła zdanie byłby już dla nas nie do zniesienia.

No to po lodach wróciliśmy do domu. I na 20:00 ruszyliśmy do Porto Pi.

Wszystko się udało. Mamy podpisaną umowę. 

Wróciliśmy ok. 21:30 do domu. Nie mam pojęcia, jak chłopaki wstaną jutro do szkoły...

Uff... Co za dzień!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz