czwartek, 5 maja 2022

Majówka. Kraków. Dzień 2.

 Piękna pogoda i cudowny początek dnia. Herbata na balkonie z widokiem na Wawel. 

Puzzle, czytanie jeszcze pod kołdrą.






Śniadanie w cudownym wnętrzu. Balkon otwarty, ale jemy w środku, bo to balkonik dwuosobowy. A na deser pyszny, domowy makowiec. Zostało nam jeszcze trochę z wczoraj.



No i pakowanie. Rzeczy do auta. Klucze oddane. A my w drogę.






No i pierwsze, największe rozczarowanie tego wyjazdu. Muzeum to miało być miejscem marzeń Julka, naszego miłośnika wszystkiego, co japońskie (no, poza sushi, rzecz jasna), fana mangi, chłopca, który jeśli mangi nie czyta, to ją rysuje, który uczy się japońskich znaków i słów.
Budynek fajny. Zapowiadało się fantastycznie.
A w środku więcej szatni, sklepiku i kawiarni niż muzeum. 
Jedna, jedyna wystawa. Serio. Do tej pory nie możemy w to uwierzyć. I to wystawa "Ja, kot" - kot w sztuce Japonii i Zachodu. Na wystawie działy takie jak "Kot i dzieci", "Kot w butach", "Kot i artysta" czy "Kot w domu mody". W każdym dziale krótki opis (to akurat dobrze) i skromne przykłady dzieł sztuki (?). Japońska Hello Kitty i drzeworyty ukiyo-e oraz prace japońskiej projektantki mody. 
Być może wystawę przygotowała grupa licealistów, no może studentów pierwszego roku na zaliczenie. No i my się oczywiście nie znamy, to jasne.












Techniki japońskiej nie było nigdzie poza kawiarnią, gdzie usiedliśmy na otarcie Julkowych łez (prawdziwych łez). Kupiliśmy tam chłopakom japońską słodką oranżadę w kolorach niczym z Alwernii. Gdzie technika? Otóż sama butelka i jej sposób otwierania są niezwykłe. To oraz cukier z oranżady i japońskiego mini batonika z białą czekoladą poprawiły nieco nastrój.

Czyżby to zemsta za "syndrom paryski", którego doświadczają Japończycy w Europie?

Acha, bilet rodzinny to 45 zł.

Potem już było tylko lepiej.







Cel drugi: Katedra Wawelska 
Może nie tyle sama katedra, co krypty oraz Dzwon Zygmunt. Koszt biletu dla naszej 5: 60 zł.

















Wiadomo, że tutaj hitem była wspinaczka w dzwonnicy aż do Dzwonu Zygmunt. Już sama trasa wąską klatką schodową zrobiła na chłopcach wrażenie.

No i w końcu czas na obiad.
Przez Planty, zahaczając o Ławeczkę Banacha i Nikodyma, powędrowaliśmy do restauracji Smakołyki



I to miejsce na obiad to był najlepszy wybór.
Duża, ale przytulna restauracja. Ślicznie urządzona. Na tyle daleko od Rynku i słynnych krakowskich ulic, że udało nam się znaleźć miejsce bez wcześniejszej rezerwacji, a ludzi było już sporo.
Przemiła obsługa.
No i świetne jedzenie.
Fajne menu z domowymi potrawami, także w wersji bezmięsnej. Duże porcje - te dziecięce też! Wszystko świeże, bardzo smaczne i pięknie pachnące. Skosztowaliśmy pierogów ruskich, pomidorówki z makaronem (Jerzo wciągnął prawie całą michę) oraz polędwiczek z kurczaka z frytkami i surówką.
Pysznie wyglądające desery, na które już zwyczajnie nie mieliśmy miejsca, ale skosztujemy ich następnym razem.
Wszystko w sensownych, niewygórowanych cenach.
I nawet było mleko roślinne do kawy!
Najlepszą rekomendacją niech będą słowa Julka: "Już wiem, skąd babcia Ala bierze kompot! Kupuje go tutaj."
Restauracja urządzona jest na parterze zabytkowego budynku z początku wieku, w którym w ramach planu sześcioletniego powstał "Dom Technika". Załapaliśmy się jeszcze na wystawę aparatów fotograficznych (wśród nich był też zabytkowy do robienia zdjęć RTG).













No i jeszcze spacer na Rynek. Do głowy Mitoraja i do empiku - tam zakupy na otarcie łez po rozczarowaniu muzeum.










I Plantami na plac Na Groblach, gdzie na parkingu stał nasz samochód. Po drodze jeszcze obwarzanki obowiązkowo na kolację zaplanowaną już w domu.






Brak komentarzy:

Prześlij komentarz