środa, 4 maja 2022

Majówka. Kraków. Dzień 1.

Wolne, ale wstaliśmy tak wcześnie jak zwykle. Po szybkim śniadaniu, dopakowaniu rzeczy ruszyliśmy w stronę Kopalni Soli "Wieliczka". Biletów nie kupowaliśmy on-line. Chcieliśmy być jak najwcześniej rano, by uniknąć tłumów i nie czekać długo na wejście w ewentualnej kolejce. A nie kupowaliśmy on-line, bo tylko w kasie działa KDR (sic!). Z KDR wejście naszej piątki kosztowało 218,40 PLN. To 30% taniej niż bez KDR.
Zaparkowaliśmy na przeciwko wejścia do kopalni. Opłata jednorazowa za parking: 25 zł. Uważajcie, bo parkingi i parkingowi nagabywacze są już kilkaset metrów przed kopalnią. Jedźcie spokojnie dalej, jak najbliżej wejścia.
Na wejście czekaliśmy ze 20 minut. W tym czasie skorzystaliśmy z toalety i kupiliśmy kawę w barze przed wejściem. Kawa znośna, ale na jedzenie tam się nie odważyliśmy. Klientów wita z oddali zapach starego tłuszczu.
Naszą grupę turystów indywidualnych, która liczyła jakieś 30 osób, powitała sympatyczna pani Barbara, nasza przewodniczka po kopalni.
Pani świetnie oprowadzała. Z humorem. Miała zawsze jakąś opowieść lub króciutką uwagę dla dzieci. No i masę ciekawostek dla starszych. Czekała cierpliwie, aż zrobimy zdjęcia czy aż po prostu wszyscy się zbiorą.
Do kopalni nie zjeżdżaliśmy windą, bo szyb jest w remoncie. Schodziliśmy po jakichś 320 schodach. Już to było atrakcją dla chłopaków. Potem podobało im się wszystko. Każda komora czy korytarz. W niektórych było nawet nieco strasznie.






















Po zwiedzeniu kopalni mogliśmy iść jeszcze do Muzeum Żup Krakowskich, ale odpuściliśmy. Kilometry "zrobione" w kopalni nam wystarczyły. Acha, wyjeżdżaliśmy na powierzchnię windą. Trasa tylko do windy już po zakończeniu zwiedzania wynosi kilometr.
W kopalni zrobiliśmy też sobie mały piknik.
Wszystko trwało dobre 2 godziny. A może ciut dłużej? Nie wiemy, nie nudziliśmy się i nikt nie marudził.
Jerzyk płakał dopiero po wyjściu z kopalni. Płakał, że to już koniec.





Po zwiedzaniu - obiad. Mieliśmy wybrane ze dwa miejsca w Wieliczce, ale niestety - wyszło jak zwykle. Usiłowaliśmy zarezerwować stolik i trafiliśmy na mur. Odechciało nam się odwiedzać restaurację "Połamane smaki" po tym, jak niesympatyczny pan zapytał przez telefon, po co ma mnie łączyć z restauracją (której telefon od dawna nie działa, bo "mieliśmy taką małą rewolucję").

Poszukaliśmy więc innego miejsca. I tak nieco przypadkiem trafiliśmy do restauracji Wypiekane. Mieści się ona na osiedlu na krakowskim Prokocimiu w budynku basenu. Mimo to nie dociera do niej basenowy hałas ani zapach chloru. Telefon odebrała sympatyczna pani, zarezerwowała nam świetny stolik na zewnątrz, bo zrobił się upał.
Menu spełniło oczekiwania całej rodziny. Smak potraw - tym bardziej. Wszystko świeże, robione na miejscu. I jeszcze fajnie podane. I jeszcze świetna lemoniada i pyszna kawa z mlekiem roślinnym.  Wisienką na torcie, która uszczęśliwiła chłopaków, była tzw. "słodka niespodzianka" do zestawu dziecięcego, czyli mini wata cukrowa. 
Janek nie zamawiał zestawu dla dzieci, niespodziankę dokupiliśmy dla niego od razu podczas składania zamówienia.
Miła obsługa. Zaciszne miejsce.
Idealnie.






No i w końcu dodarliśmy do samego centrum Krakowa, gdzie wynajęliśmy apartament.

Ten moment, kiedy w drzwiach mieszkania wita cię przemiła Właścicielka, a na stole czeka domowy makowiec....

Wcześniej wjeżdżasz na parking przy samym wejściu do kamienicy, zarezerwowany dzięki Właścicielce mieszkania. Na parkingu już czeka miejsce i miły pan.

Ale wracam do mieszkania. To ono samo powinno być na liście krakowskich atrakcji. Jest we wspaniałym miejscu. To modernistyczna kamienica z początku wieku projektu Tichego. Swego czasu mieszkał w niej Ksawery Pruszyński. Mieszkanie jest niesamowicie urządzone, przytulnie, stylowo. Pełne pamiątek, cudnych drobiazgów i mebli.

No i ten widok!

W mieszkaniu niczego nie brakuje. Jest czyściutko! Są wygodne łóżka, czysta pościel, ręczników do woli. Nawet ekspres do kawy (z kawą!). W pełni wyposażona kuchnia. Dopełnieniem szczęścia były zmywarka i wanna z hydromasażem.

No i przemiła Właścicielka. Czy już wspominałam?

Wrócimy tam z radością.





Mieszkanie cudne, ale Kraków nas wzywał! Najpierw Wawel. I Smocza Jama obowiązkowo. Obiecana od dawna Jerzykowi.













Bilety kupiliśmy przy wejściu do jamy w automacie. Zeszliśmy po schodach do jaskni. I wyszliśmy na dole przy pomniku smoka. 
Na grotołazach jaskinia nie zrobi żadnego wrażenia. Ale Jerzykowi podobało się bardzo. No i jak to, być w Krakowie i nie odwiedzić Smoczej Jamy?







Przy smoku spotkaliśmy się z Magdą i Josipem. Już razem poszliśmy dalej. Czyli do pomnika Dżoka, najwierniejszego psa, którego historię chłopcy znają z książki Barbary Gawryluk "Dżok. Legenda o psiej wierności".
A dalej w stronę Rynku, gdzie głównym celem były lody, obwarzanki i "usiądnięcie" z Magdą i Josipem.  Po drodze sprawdziliśmy, do dłoni którego z ludzi filmu nasze dłonie są najbardziej podobne.




















Pyszne lody zjedliśmy w lodziarni Rinella przy ulicy Św. Tomasza.








No i wróciliśmy na Rynek, by w okolicach głowy Mitoraja po prostu sobie posiedzieć i pogadać. Chłopcy bawili się w głowie. Potem odkryli empik, gdzie zrobiliśmy zakupy dla każdego. Dzieci z książkami i puzzlami, napojone soczkami, dokarmione obwarzankami, bawiące się w głowie spędziły spokojnie cały wieczór na Rynku.
Ale najważniejszym punktem dnia było zaproszenie nas przez Magdę i Josipa na ich ślub i wesele. Będzie się działo!









W międzyczasie Jerzyk poszedł z mamą do piekarni Lajkonik po chleb, po drodze kupiliśmy też obowiązkowe obwarzanki i posłuchaliśmy pań z Ukrainy grających m.in. na bandurze. Te panie akurat przyjechały na kilka dni, trochę zarobić, trochę kupić i nazbierać rzeczy potrzebnych w Ukrainie. No i wrócić.
Ale w Krakowie roi się od Ukraińców. Wszędzie słychać język ukraiński. W księgarni też był większy wybór książek w tym języku. Kupiliśmy dla Gleba i dziewczynek.












Wróciliśmy po zmroku, więc wszyscy szybko padli, by zebrać siły na jutro.


















Brak komentarzy:

Prześlij komentarz