sobota, 23 maja 2015

Pierwszy raz karetką

    Dla mnie i dla Julka. Janek ma już za sobą karetkę, izbę przyjęć i pobyt na oddziale. Tym razem padło na młodszego.  
    Po dwóch dniach wymiotów było już lepiej. Zaczął jeść. Pił. Był słaby. Przytulony do mnie dostał drgawek. Miał atak epileptyczny. Zanim skończyliśmy rozmawiać z ratownikiem, wrócił do siebie, oddychał normalnie i spał.
   Po chwili przyjechali ratownicy z Wapienicy. Niesamowicie opanowani ludzie, a przy tym tak zwyczajnie mili. Tym spokojem nieco zarazili i nas. Prawie im uwierzyłam (chociaż nic takiego nie mówili), że nic się nie stało. Zajęli się Julciem. Spokojnie zbadali. Spokojnie zadawali nam pytania. Nie wiem, jakim cudem byliśmy w stanie mówić.
    Zainstalowali mnie i Julka w karetce. Zainstalowali to dobre słowo, bo byłam w stanie nawet zapiąć pasów. 
    - Niech się pani tylko nie przestraszy. Będziemy jechać na sygnale. 
W życiu tak nie jechałam przez miasto. Na ostatnim rondzie - pod prąd.
Fantastyczni ludzie. Nawet nie wiem, czy im podziękowałam. Dziękuję więc teraz!

   Julcio w karetce zaczął się wybudzać. A potem już było tylko lepiej. Chociaż dość długo nie było tak naprawdę wiadomo, co spowodowało ten incydent.
   I tak około południa w piątek trafiliśmy do Szpitala Pediatrycznego w Bielsku-Białej. Na izbie przyjęć znowu byli przemili ludzie. Z wrażenia nie pamiętam nikogo, niestety.
    Julek został przyjęty na oddział niemowlęcy. Pobyt zaczęliśmy od gabinetu zabiegowego, gdzie przemiłe panie sprawnie założyły Julkowi wkłucie. Potem Julcio padł.
     A ja postanowiłam się czegoś dowiedzieć. Poszłam do pielęgniarki. Nie odpowiedziała na żadne z moich pytań (m.in.: kiedy wyniki? co może być przyczyną? jak długo będziemy w szpitalu?). Za ro z uśmiechem powiedziała, że poprosi lekarza. Po minucie zaprowadziła mnie do pani ordynator, doktor Bożeny Lęcznar. A ta rzeczowo i spokojnie wytłumaczyła mi wszystko, co chciałam. Mimo moich płynących łez i pociągania nosem.


     Do wieczora lekarze (a właściwie lekarki) pojawiały się u nas jeszcze parę razy. Pielęgniarki też. Wszyscy byli przemili i wyrozumiali. Nikt nie pozostawił mnie bez informacji o tym, co się dzieje i co jest planowane. Nawet w nocy nie miałam problemu ze znalaezieniem pielęgniarki, gdy była potrzebna. Następnego dnia było podobnie. 
    Do wieczora zdążyliśmy się też zainstalować w sali. Na oddziale jest czysto, ale lizolem nie śmierdzi (na szczęście). Jest niestety bardzo ciasno. Dzieciom niczego nie brakuje. Chociaż jakies ochraniacze na szczebelki metalowych łóżeczek by się przydały (i tu obiecuję, że jak Julek wyrośnie, oddam nasze na oddział). Warunki są dość spartańskie. Rodzice śpią na własnych materacach. Do siedzenia przy łóżeczkach są metalowe stołki bez oparć (współczuję położnicom). Łazienka jest na korytarzu. Dzieci można kąpać w salach. Przydałaby się też jakaś sala do zabaw dla dzieci, które mogą opuszczać łóżka. 
    Ale za to opieka jest świetna. Nie czułam, że jestem matką-intruzką. Czułam za to, że wszyscy pracownicy oddziału lubią swoją pracę. Tak zwyczajnie. No i lubią dzieci. I mają dużo cierpliwości i zrozumienia dla przerażonej matki.
      Uwierzycie, że trafiliśmy na panią doktor, która badała Janka w izbie przyjęć w marcu? Miała to "szczęście" i poznała Julka. Nic się nie zmieniło: była przemiła i profesjonalna. Ale to, jak się okazało podczas naszego pobytu w szpitalu, jest normą.
     No i jedzenie było przyzwoite. Julkowi zasmakował zwłaszcza kisiel, który koniecznie musiał jeść sam. Nie uciaprał pościeli!



    Spędziliśmy tam nieco ponad dobę. I było dobrze. Do pracowników szpitala nie mam najmniejszych zarzutów. 
        Zastanawiam się tylko, skąd się bierze tyle niezadowolonych rodziców, skąd te programy w TV o okropnej służbie zdrowia. Nie wiem, czy to my mamy tylko takie szczęście, czy po prostu inaczej patrzymy na świat, czy może telewizja kłamie. Wiem za to, czego doświadczyłam, jakich ludzi spotkałam. I wiem, że moje dzieci żyją i mają się dobrze. Może trochę za dużo gadają, ale to mają po mnie. A gdyby nie nasza służba zdrowia, nie byłoby tak wesoło.





    Acha, Juju miał rotawirusa. Tylko i aż. Jakieś świństwo straszne mu się trafiło i stąd ten atak. Już jest wszystko dobrze. Rano w szpitalu zażyczył sobie szyneczki, którą zjadł. A dziś jadł już normalnie. Bawił się, wygłupiał i opowiadał wszyściutko.
    Przed nami jeszcze wizyta kontrolna i badania. Ale jest dobrze.
     Oby tak dalej.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz