poniedziałek, 30 marca 2015

Pierwszy występ konkursowy

   Właściwie poza konkursem. Ale przed całą grupą. No i dyplom jest. 
   We właściwym konkursie Janek nie mógł wystąpić. Dopadło go choróbsko. A ponieważ się przygotowywał, miał powycinane literki i wiersz wykuty na blachę, wystąpił z opóźnieniem. Dyplom i nagrodę książkową zdobył. I był dumny jak nie wiem co.
   My też.
   Mówił wiersz Jana Brzechwy "Abecadło".



Gazy

Janek:
- Mamo, a czemu ty nie puszczasz ciągle bąków cały czas?


sobota, 28 marca 2015

Izba Przyjęć

   Doba gorączki (do 39 stopni) i napadowe bóle brzucha Janka zawiodły nas wczoraj na izbę przyjęć Szpitala Pediatrycznego w Bielsku-Białej. To był nasz pierwszy raz. Bałam się chyba bardziej niż Janek. IP to była dla mnie zawsze ostateczna ostateczność.
   Spodziewałam się tłumu ludzi, prątkujących, wrzeszczących dzieci, przerażonych, stłamszonych psychicznie rodziców, no i tych "złych panów i władców sytuacji", czyli okropnych i niesympatycznych lekarzy. Kto by się cieszył na widok zestresowanego rodzica i płaczącego dziecka w piątkowy wieczór? Mając w pamięci tryliard mrożących krew w żyłach opowieści, nastawiłam się na walkę z personelem szpitala. O wszystko. Każde badanie. I ludzkie traktowanie.
    No i dojechaliśmy. Usiedliśmy przed IP chirurgiczną - tak nam zasugerowała telefonicznie nasza pediatra. Dowiedzieliśmy się, kto jest ostatni w kolejce i czekaliśmy. Po chwili pojawił się pan ubrany na niebiesko (pielęgniarz?) - taki "dyżurny ruchu". Przepytał nowo przybyłych o powód i cel wizyty, skierowanie i ubezpieczenie. Tak wylądowaliśmy pod innym pokojem. Najpierw Janka miał obejrzeć pediatra - nie mieliśmy skierowania do chirurga.
    Nie było źle. Czekało tam znacznie mniej osób. Wyszła pielęgniarka, przepytała, wzięła kartę NFZ i powiedziała, że ze skierowaniem mają pierwszeństwo. Rodzice, którzy dopiero przyjechali, chcieli to wykorzystać i pomachali skierowaniem. Jednak my weszliśmy do gabinetu przed nimi. I tu po raz pierwszy zauważyłam, że jeśli będę z kimkolwiek walczyć, to z innymi rodzicami.
   W gabinecie przywitała nas przemiła pani doktor. Była tam też pani pielęgniarka - ta sama, która zbierała skierowania i karty. Równie miła. Nikt nas nie popędzał. Nikt nam nie dał odczuć, że się spieszy/nie chce mu się/ma jeszcze milion pacjentów, jest piątek wieczór, a moje dziecko na pewno symuluje, a ja przesadzam. Przyjmowały dwie lekarki. Obie uśmiechnięte, w kolorowych fartuchach z kolorowymi stetoskopami ozdobionymi maskotkami. Dostaliśmy skierowanie na USG i zapowiedziano nam konsultacje u chirurga. Dopadła mnie wizja czekania do rana na ultrasonograf, a potem powrotu do kolejki pod pokój, gdzie przyjmowali chirurdzy.
   "Nasza" pani doktor zaprowadziła nas prawie pod gabinet USG - nie było mowy o błądzeniu po szpitalu. Okazało się, że czeka tam już dwójka starszych dzieci wraz z rodzicami. Lekko oburzeni (rodzice) i znudzeni (dzieci) powiedzieli, że w gabinecie nikogo nie ma i czekają już strasznie długo. Wzięłam więc znowu Janka (17,5 kg) na ręce, plecak na plecy (byliśmy spakowani na ew, pobyt w szpitalu), nasze kurtki na ramię i wróciłam do "naszej" lekarki. Po chwili w gabinecie USG pojawiła się pani doktor, która przeprosiła (sic!) wszystkich, że tyle czekali. Zanim nadeszła, zapowiedziałam innym czekającym, że "załatwiłam" badanie USG i że liczę na nagrodę. Nagrody nie było. Z padającym ze zmęczenia maluchem czekałam grzecznie na swoją kolej. Nikt z rodziców nawet nie podziękował albo chociaż pogratulował sukcesu. Mam nadzieję, że chociaż w duchu się zawstydzili, że są takimi ciućmami.
   Janek przed badaniem USG miał już znowu sporą gorączkę, był obolały i zmęczony. No i przerażony. Pani doktor była przemiła, cierpliwa i jakimś cudem udało jej się przeprowadzić badanie.
      Z wynikami zostaliśmy niemal od razu przyjęci u "naszej" pediatry. Już w gabinecie czekaliśmy na chirurga. Nikt nas nie wystawił za drzwi z całym majdanem, bo przecież nie ma czasu, a gabinet to nie poczekalnia.
      Przyszedł przesympatyczny pan doktor. Zbadał Janka na wszystkie strony. Zapalenia wyrostka wykluczył.
        I nie usłyszałam od nikogo, że jestem matką wariatką, przez którą lekarze tracą czas, bo zarwaca głowę najzwyklejszą jelitówką.
       Musieliśmy poczekać chwilę na pediatrę, która musiała iść na oddział. I znowu czekaliśmy w gabinecie. I teraz - uwaga!- będzie coś, w co nie uwierzycie. Janek i ja zostaliśmy poczęstowani przez panią pielęgniarkę herbatą. Tak. Naprawdę. Wiem, że byłam zmęczona, ale to mi się nie przyśniło. A herbatka była "plawie tak pyszna jak w przedszkolu". Pani pielęgniarka znalazła czas i chęci dla zestresowanej matczynej duszy - znaczy mojej.
       Pani doktor pojawiła się szybko. Wypisała, co trzeba. Wyjaśniła, co trzeba, a nawet więcej. I dała nospę na drogę, oszczędzając nam  nocnych wędrówek po aptekach.
      A na końcu spotkała nas niezwykła przygoda. Wychodząc ze szpitala, natrafiliśmy na otwartą karetkę. Janek musiał zajrzeć. Zmęczenie, stres i strach odeszły na dalszy pan. Przyuważył nas kierowca - ratownik. Nie przegonił, tylko życzliwie zagadał. Podobnie jak reszta załogi, która pojawiła się za chwilę. Wszyscy uśmiechnięci i sympatyczni. Pożegnaliśmy się, poszliśmy do naszej taksówki, a przejeżdżająca obok nas "nasza" karetka zamrugała "kogutami". Chcemy myśleć, że specjalnie dla nas.
       A Janek? Już nie chce być fryzjerem ani pielęgniarzem, tylko kierowcą karetki.

      Miałam walczyć ze złymi lekarzami, całą służbą zdrowia, a może i nawet systemem. A spotkałam fantastycznych profesjonalistów ze świetnym podejściem do małego pacjenta i jego przerażonego rodzica.
    Spotkałam też niestety niemiłych rodziców innych małych pacjentów. Kartka w gabinecie przypominająca, ze za znieważenie urzędnika na służbie grozi kara, a na służbie jest też lekarz uświadomiła mi, że lekarze spotykają nie tylko rodziców w krawatach. I trochę zrobiło mi się przykro, że należę do grupy rodziców małych pacjentów. I wstyd, że jechałam z takim nastawieniem wobec szeroko pojętej państwowej służby zdrowia, a "zło" czaiło się w nieżyczliwych rodzicach, Trochę to dla mnie niezrozumiałe. Przecież wspólny problem powinien jednoczyć. Na izbie przyjęć z chorymi dziećmi wszyscy jesteśmy w takiej samej sytuacji. Przecież.
       A może rzeczywiście nałożyć obowiązek przychodzenia do szpitala w krawacie w myśl zasady, że pacjent "w krawacie jest mniej awanturujący się"?

     Nie znałam żadnego z lekarzy wcześniej. Byliśmy z ulicy. Nawet bez skierowania. Bez prezentów, łapówek czy innych "dowodów wdzięczności" dla lekarzy i pracowników szpitala.
   Do tej pory mieliśmy kontakt w państwowych szpitalach wyłącznie z personelem Oddziału Patalogii Noworodka w Szpitalu Wojewódzkim w Bielsku-Białej (no i tamtejszym Oddziałem Położniczym) oraz Oddziałem Intensywnej Terapii Noworodka w Szpitalu Klinicznym w Zabrzu. Tam wszyscy byli fantastyczni, ale zawsze wydawało mi się, że są to tak specyficzne oddziały, że nie mogą na nich pracować źli ludzie. Ze "zwykłą" izbą przyjęć był to nasz pierwszy kontakt. I mimo pozytywnych doświadczeń - mam nadzieję, że ostatni.
    

czwartek, 26 marca 2015

Mama jak Stalin

- Julciu, każdy był kiedyś dzidziusiem: Ty byłeś, i Janek i nawet ja. Mama też kiedyś była dzidziusiem.
- Nie! Mama jeszt mama!


poniedziałek, 23 marca 2015

Sympatie

Mama do taty:
- Janek mówił, że najbardziej w przedszkolu lubi Franka i Pawła.
Na to Juju:
- A ja lubię Sionię*!


*Sonia, rok młodsza od Julka, córka naszych przyjaciół, z którymi spędziliśmy tydzień na nartach

niedziela, 22 marca 2015

sobota, 21 marca 2015

Wiosna, rowery i Mabibi

    Pierwszy dzień kalendarzowej wiosny powitaliśmy otwarciem sezonu rowerowego. Chłopcy powyrastali ze swoich dotychczasowym rowerków. Juju przesiadł się na biegówkę Puky po Janku, a Janek - na Ridgeback Scoot. Rowerek dla Janka oraz kask dla Julka, jak poprzednio, cierpliwie i rzetelnie pomógł nam wybrać pan ze sklepu Aktywny Smyk. I jak poprzednio jesteśmy bardzo zadowoleni. Polecam więc Aktywnego Smyka. No i nasz nowy rower. Janek jest nim zachwycony do tego stopnia, że chwilowo od jeżdżenia woli hamowanie i dzwonienie dzwonkiem. Dzięki temu jeździ wolno, a ja nie muszę za nim biec. Same plusy.





     Na pierwszy wiosenny, rowerowy spacer chłopcy wyszli w dresach w swoich ulubionych kolorach. Oba zestawy na nasze zamówienie uszyła nam bielska firma Mabibi. Uwielbiamy ubranka z tej firmy. Już się nimi chwaliłam na tym blogu. Są uszyte z dobrych gatunkowo materiałów, świetnie się piorą, no i są po prostu ładne. Chłopcy bardzo lubią swoje bluzy, które zmieniają ich w dinozaura (Juju) oraz liska i rakietę (Janek). Nowe dresiki ich zachwyciły. "Tółty" (żółty) i "towy" (fioletowy) z "kamelonem", jak mówi Julcio.



        Dresiki przeżyły rowerowe wyczyny chłopaków, a przede wszystkim bez problemu przetrwały pranie.
        A najfajniejsze jest to, że bluzy Mabibi genialnie pasują do naszych ukochanych spodni Pan Pantaloni. Czapek zresztą też.
          I tak, tak - mój bezrękawnik to też Mabibi.












Zdrowsze ciasteczka

   Bo z mąki pełnoziarnistej, z toną bakalii i miodem. Łatwe i szybkie do zrobienia. Jak zwykle, robiliśmy je we trójkę. Od początku do końca.






Przepis podaję za Dorotą z moimi drobnymi zmianami.

CIASTECZKA PEŁNOZIARNISTE Z BAKALIAMI

120 g masła, w temperaturze pokojowej
160 g mąki pszennej pełnoziarnistej typu 1850
1 łyżeczka proszku do pieczenia
100 g drobnego cukru do wypieków
4 łyżki miodu
4 łyżki orzechów włoskich (u nas laskowe), posiekanych
4 łyżki migdałów bez skórki, posiekanych
4 łyżki suszonej żurawiny
2 łyżki suszonej moreli, posiekanej


     Masło, mąkę, proszek do pieczenia, cukier i miód włożyć do misy malaksera i zmiksować do połączenia się składników. Ciasto można również szybko zagnieść ręcznie lub wyrobić w tradycyjnym mikserze. Do wyrobionego ciasta dodać bakalie, raz jeszcze zagnieść, by całość się połączyła. 
    Przygotować dwie płaskie blaszki do ciasteczek. Wysmarować je masłem (nie smarowałam) i wyłożyć papierem do pieczenia (można z tego zrezygnować, jeśli blaszka jest z nieprzywierającego materiału). 
   Z ciasta formować kulki wielkości niedużego orzecha włoskiego. Układać na blaszce, w sporych odstępach od siebie, delikatnie spłaszczając je dłonią. Piec w temperaturze 190ºC przez około 12 – 15 minut, do zarumienienia. Po tym czasie ciasteczka wyjąć z piekarnika, odczekać 3 minuty (bezpośrednio po upieczeniu będą dość miękkie), a następnie przełożyć je z blaszki na kratkę do ostudzenia.

wtorek, 17 marca 2015

Zielono nam!

   Jak Dzień Świętego Patryka, to Dzień Świętego Patryka. Piwa się z chłopcami jeszcze nie napijemy. Mieliśmy za to zielony podwieczorek i kolację.
    Na podwieczorek: ciasto ze szpinakiem i malinami.
    Na kolację: naleśniki szpinakowe.
    Wszystko z przepisów Doroty. Jedyna zmiana, jaką wprowadziłam, to maliny zamiast truskawek.
    Ciasto smakowało najbardziej Julkowi - o dziwo nie odstraszył go ani kolor, ani jego lekka "warzywność".





    Za to Janek zjadł tonę naleśników z konfiturą malinową. Tak więc udało się przygotować dla każdego coś miłego.*




*Ciekawe, co na to ci, którzy twierdzą, że wszystko zależy od wychowania, a młodszy przecież nauczy się od starszego i będzie jadł to, co on, to, co cała rodzina. A u nas bywa, że robię 3 śniadania (bo przecież dla siebie też zwykle coś innego niż dla chłopców). Ale ja to co innego. 

niedziela, 15 marca 2015

Filharmonia Malucha - Koncert Wiosenny

    No i pojechaliśmy znowu. Tym razem muzycy grali na instrumentach perkusyjnych z towarzyszeniem fortepianu. Na marimbie, ksylofonie, wibrafonie, kotłach, werblu, trójkącie, a nawet na sobie samych ("Body Percussion" Lemiszewskiego) zagrali mniej i bardziej znane utwory. Znowu zadbano, aby cały koncert zaciekawił najmłodszych. Dzieciaki wyklaskiwały rytm, odgadywały melodie, śpiewały, a nawet jeździły pociągiem ("The Train" Davida Phinney'a – ).
     I znowu było bardzo fajnie. Nawet Julek posiedział chwilę na scenie. 
    Mam wrażenie, że dla Janka było ciut za głośno. I może ludzi było za dużo (więcej niż ostatnim razem). Ale w końcu trudno zagrać cicho na kotłach. No i niech się nasze dzikusy przyzwyczajają. 
 Chłopakom się podobało. Nam - czyli rodzicom - pewnie trochę bardziej, ale nic to. Grunt, że dzieciory zadowolone.
    Pojechać Janek chce znowu, więc pewnie pojedziemy. Planowany jest koncert organowy - szkoda by było przegapić.
    Zdjęć mamy niewiele, bo organizatorzy prosili o niefotografowanie w trakcie koncertu, żeby nie rozpraszać słuchaczy. Po koncercie była możliwość ponownego wejścia na scenę, obejrzenia instrumentów oraz zrobienia zdjęć. Chłopcy nie chcieli. Nic na siłę, więc fotek z wibrafonem nie mają. Z ich własnym trójkątem im zrobię. Albo z bębenkiem. Może. Kiedyś.




Muzyczne Miasteczko 





sobota, 14 marca 2015

Banoffee

- kruche ciasteczka/biszkopty/wafle ryżowe (u nas bio herbatniki maślane z Rossmanna)
- masa kajmakowa (gotowa lub puszka mleka słodzonego gotowana przez 3 h)
- banany
- jogurt naturalny

      Przygotowujemy 4 miseczki. Ciasteczka kruszymy (wystarczy po jednym na głowę) i wrzucamy na dno każdej z miseczek. Nakładamy po łyżce toffi. Przykrywamy plasterkami banana. Na koniec polewamy jogurtem. Zjadamy ze smakiem.




Gender 2

    Juju - prawie jak babcia Dana:






czwartek, 12 marca 2015

Cookies. Ciasteczka dla potworów.

   Chłopcy ostatnio stali się fanami Elmo, Potwora Ciasteczkowego i reszty ekipy z Ulicy Sezamkowej. Gdy Janek dziś zapytał, czy możemy coś upiec, od razu pomyślałam o amerykańskich cookies - jak dla Ciasteczkowego.
       Przepis wygrzebaliśmy w książce "Demels großes Weihnachtsbuch. Backrezepte für Kekse, Strudel und Desserts", którą kupiłam, gdy mieszkaliśmy jeszcze w Wiedniu. Marka Demel mówi sama za siebie. Orzechy makadamia z oryginalnego przepisu zastąpiliśmy żurawiną.



CIASTECZKA Z ŻURAWINĄ I BIAŁĄ CZEKOLADĄ

100 g cukru
100 g jasnego brązowego cukru
130 g miękkiego masła
szczypta soli
łyżeczka cukru waniliowego
1 średnie jajko
240 g mąki
5 g proszku do pieczenia

100 g żurawiny
100 g drażetek z białej czekolady lub posiekanej białej czekolady


     Oba rodzaje cukru, masło, sól i cukier waniliowy mieszamy mikserem, aż składniki dobrze się połączą. Dodajemy jajko i znowu mieszamy. Na koniec wsypujemy mąkę i proszek do pieczenia. Znowu mieszamy. Na końcu dodajemy żurawinę i czekoladę i mieszamy. Każdą część formujemy w wałek o grubości ok. 4 cm. Kroimy je w 2,5 centymetrowe plastry. Plastry układamy, lekko spłaszczając, na blasze wyłożonej papierem do pieczenia. Należy zachować spore odstępy między ciastkami - urosną w szerz! Pieczemy przez 12 minut w nagrzanym piekarniku z termoobiegiem w temp. 165 stopni C. Po wyjęciu z piekarnika trzeba (niestety) odczekać, aż lekko podstygną i zesztywnieją, zanim zdejmiemy je z blachy. 




Atilla Dogudan "Demels großes Weihnachtsbuch. Backrezepte für Kekse, Strudel und Desserts", Österreich 2008

wtorek, 10 marca 2015

Urządzamy dom w Dzień Mężczyzny. Naklejanki.

- Mamusiu, a my też coś dostaniemy jak tatuś?
- Jak to?
- Bo jest Dzień Mężczyzny. A ja też jestem chyba mężczyzną. Jak tatuś.
No to moi mali mężczyźni dostali wspólny prezent: "Dom. Naklejki wielokrotnego użytku" firmy Melissa & Doug.


    To zestaw tekturowych kart ze scenami - 4 pomieszczeniami i ogrodem do urządzenia przy pomocy 175 naklejek wielokrotnego użytku. Do naklejania są nie tylko meble i sprzęty domowe, ale też postacie, zwierzęta oraz jedzenie. Naklejki są wykonane z cienkiej folii. Wydają się być wytrzymałe. Jeśli przestaną się kleić, wystarczy przetrzeć je wodą - tak zapewnia producent. I ja mu wierzę, bo Melissa & Doug to porządna firma zabawkowa.






Zestaw kupiłam w TKMaxx za 14,99 zł - tym bardziej polecam.

poniedziałek, 9 marca 2015

Ciasto bananowe z różowej książki

    Na mojej półce z książkami kucharskimi Janek wypatrzył niedawno różową "Gotuj i chudnij szybko i łatwo" wydawnictwa Pascal. Musieliśmy więc koniecznie skorzystać z któregoś z przepisów. Chłopcy z powodu wirusówki, którą właśnie prawie przeszli, kwalifikują się do zastosowania Apetizera. Mamy więc spory zapas ciemniejących bananów. Dlatego padło na ciasto bananowe.


     Wiem, wiem, że już piekliśmy podobne. Wtedy piekł tylko Juju. Poza tym to dzisiejsze jest mniej kaloryczne. Podejrzewam, że większość ciast jest mniej kaloryczna od tych z przepisów Nigelli.
      W przepisie były oczywiście orzechy włoskie - zastąpiliśmy je rodzynkami. Nie potrafię niestety podać użytej ilości. Chłopcy sypali sami. Na własne oczy. A że sypanie sprawia im wielką frajdę, mieliśmy super rodzynkowe ciasto.








CIASTO BANANOWE

50 g masła
175 g miałkiego, brązowego cukru
2 średnie jajka, lekko ubite
350 g dojrzałych bananów, rozgniecionych
200 g mąki
łyżeczka proszku do pieczenia
1/2 łyżeczki soli
1/2 sody oczyszczonej
dużo rodzynek

  Masło ucieramy z cukrem na puszystą masę. Dodajemy jajka i miksujemy. Następnie dodajemy rozgniecione banany i dokładnie miksujemy wszystkie składniki. Caly czas miksując, stopniowo dodajemy mąkę, proszek do pieczenia, sodę i sól. Na koniec dosypujemy rodzynki i wszystko mieszamy.
   Ciasto przekładamy do dużej keksówki wysmarowanej masłem i wyłożonej papierem do pieczenia. Pieczemy w nagrzanym do 180 stopni piekarniku (160 stopni z termoobiegiem) przez 1 godzinę i 15 minut - do suchego patyczka. Studzimy na kratce.