sobota, 28 marca 2015

Izba Przyjęć

   Doba gorączki (do 39 stopni) i napadowe bóle brzucha Janka zawiodły nas wczoraj na izbę przyjęć Szpitala Pediatrycznego w Bielsku-Białej. To był nasz pierwszy raz. Bałam się chyba bardziej niż Janek. IP to była dla mnie zawsze ostateczna ostateczność.
   Spodziewałam się tłumu ludzi, prątkujących, wrzeszczących dzieci, przerażonych, stłamszonych psychicznie rodziców, no i tych "złych panów i władców sytuacji", czyli okropnych i niesympatycznych lekarzy. Kto by się cieszył na widok zestresowanego rodzica i płaczącego dziecka w piątkowy wieczór? Mając w pamięci tryliard mrożących krew w żyłach opowieści, nastawiłam się na walkę z personelem szpitala. O wszystko. Każde badanie. I ludzkie traktowanie.
    No i dojechaliśmy. Usiedliśmy przed IP chirurgiczną - tak nam zasugerowała telefonicznie nasza pediatra. Dowiedzieliśmy się, kto jest ostatni w kolejce i czekaliśmy. Po chwili pojawił się pan ubrany na niebiesko (pielęgniarz?) - taki "dyżurny ruchu". Przepytał nowo przybyłych o powód i cel wizyty, skierowanie i ubezpieczenie. Tak wylądowaliśmy pod innym pokojem. Najpierw Janka miał obejrzeć pediatra - nie mieliśmy skierowania do chirurga.
    Nie było źle. Czekało tam znacznie mniej osób. Wyszła pielęgniarka, przepytała, wzięła kartę NFZ i powiedziała, że ze skierowaniem mają pierwszeństwo. Rodzice, którzy dopiero przyjechali, chcieli to wykorzystać i pomachali skierowaniem. Jednak my weszliśmy do gabinetu przed nimi. I tu po raz pierwszy zauważyłam, że jeśli będę z kimkolwiek walczyć, to z innymi rodzicami.
   W gabinecie przywitała nas przemiła pani doktor. Była tam też pani pielęgniarka - ta sama, która zbierała skierowania i karty. Równie miła. Nikt nas nie popędzał. Nikt nam nie dał odczuć, że się spieszy/nie chce mu się/ma jeszcze milion pacjentów, jest piątek wieczór, a moje dziecko na pewno symuluje, a ja przesadzam. Przyjmowały dwie lekarki. Obie uśmiechnięte, w kolorowych fartuchach z kolorowymi stetoskopami ozdobionymi maskotkami. Dostaliśmy skierowanie na USG i zapowiedziano nam konsultacje u chirurga. Dopadła mnie wizja czekania do rana na ultrasonograf, a potem powrotu do kolejki pod pokój, gdzie przyjmowali chirurdzy.
   "Nasza" pani doktor zaprowadziła nas prawie pod gabinet USG - nie było mowy o błądzeniu po szpitalu. Okazało się, że czeka tam już dwójka starszych dzieci wraz z rodzicami. Lekko oburzeni (rodzice) i znudzeni (dzieci) powiedzieli, że w gabinecie nikogo nie ma i czekają już strasznie długo. Wzięłam więc znowu Janka (17,5 kg) na ręce, plecak na plecy (byliśmy spakowani na ew, pobyt w szpitalu), nasze kurtki na ramię i wróciłam do "naszej" lekarki. Po chwili w gabinecie USG pojawiła się pani doktor, która przeprosiła (sic!) wszystkich, że tyle czekali. Zanim nadeszła, zapowiedziałam innym czekającym, że "załatwiłam" badanie USG i że liczę na nagrodę. Nagrody nie było. Z padającym ze zmęczenia maluchem czekałam grzecznie na swoją kolej. Nikt z rodziców nawet nie podziękował albo chociaż pogratulował sukcesu. Mam nadzieję, że chociaż w duchu się zawstydzili, że są takimi ciućmami.
   Janek przed badaniem USG miał już znowu sporą gorączkę, był obolały i zmęczony. No i przerażony. Pani doktor była przemiła, cierpliwa i jakimś cudem udało jej się przeprowadzić badanie.
      Z wynikami zostaliśmy niemal od razu przyjęci u "naszej" pediatry. Już w gabinecie czekaliśmy na chirurga. Nikt nas nie wystawił za drzwi z całym majdanem, bo przecież nie ma czasu, a gabinet to nie poczekalnia.
      Przyszedł przesympatyczny pan doktor. Zbadał Janka na wszystkie strony. Zapalenia wyrostka wykluczył.
        I nie usłyszałam od nikogo, że jestem matką wariatką, przez którą lekarze tracą czas, bo zarwaca głowę najzwyklejszą jelitówką.
       Musieliśmy poczekać chwilę na pediatrę, która musiała iść na oddział. I znowu czekaliśmy w gabinecie. I teraz - uwaga!- będzie coś, w co nie uwierzycie. Janek i ja zostaliśmy poczęstowani przez panią pielęgniarkę herbatą. Tak. Naprawdę. Wiem, że byłam zmęczona, ale to mi się nie przyśniło. A herbatka była "plawie tak pyszna jak w przedszkolu". Pani pielęgniarka znalazła czas i chęci dla zestresowanej matczynej duszy - znaczy mojej.
       Pani doktor pojawiła się szybko. Wypisała, co trzeba. Wyjaśniła, co trzeba, a nawet więcej. I dała nospę na drogę, oszczędzając nam  nocnych wędrówek po aptekach.
      A na końcu spotkała nas niezwykła przygoda. Wychodząc ze szpitala, natrafiliśmy na otwartą karetkę. Janek musiał zajrzeć. Zmęczenie, stres i strach odeszły na dalszy pan. Przyuważył nas kierowca - ratownik. Nie przegonił, tylko życzliwie zagadał. Podobnie jak reszta załogi, która pojawiła się za chwilę. Wszyscy uśmiechnięci i sympatyczni. Pożegnaliśmy się, poszliśmy do naszej taksówki, a przejeżdżająca obok nas "nasza" karetka zamrugała "kogutami". Chcemy myśleć, że specjalnie dla nas.
       A Janek? Już nie chce być fryzjerem ani pielęgniarzem, tylko kierowcą karetki.

      Miałam walczyć ze złymi lekarzami, całą służbą zdrowia, a może i nawet systemem. A spotkałam fantastycznych profesjonalistów ze świetnym podejściem do małego pacjenta i jego przerażonego rodzica.
    Spotkałam też niestety niemiłych rodziców innych małych pacjentów. Kartka w gabinecie przypominająca, ze za znieważenie urzędnika na służbie grozi kara, a na służbie jest też lekarz uświadomiła mi, że lekarze spotykają nie tylko rodziców w krawatach. I trochę zrobiło mi się przykro, że należę do grupy rodziców małych pacjentów. I wstyd, że jechałam z takim nastawieniem wobec szeroko pojętej państwowej służby zdrowia, a "zło" czaiło się w nieżyczliwych rodzicach, Trochę to dla mnie niezrozumiałe. Przecież wspólny problem powinien jednoczyć. Na izbie przyjęć z chorymi dziećmi wszyscy jesteśmy w takiej samej sytuacji. Przecież.
       A może rzeczywiście nałożyć obowiązek przychodzenia do szpitala w krawacie w myśl zasady, że pacjent "w krawacie jest mniej awanturujący się"?

     Nie znałam żadnego z lekarzy wcześniej. Byliśmy z ulicy. Nawet bez skierowania. Bez prezentów, łapówek czy innych "dowodów wdzięczności" dla lekarzy i pracowników szpitala.
   Do tej pory mieliśmy kontakt w państwowych szpitalach wyłącznie z personelem Oddziału Patalogii Noworodka w Szpitalu Wojewódzkim w Bielsku-Białej (no i tamtejszym Oddziałem Położniczym) oraz Oddziałem Intensywnej Terapii Noworodka w Szpitalu Klinicznym w Zabrzu. Tam wszyscy byli fantastyczni, ale zawsze wydawało mi się, że są to tak specyficzne oddziały, że nie mogą na nich pracować źli ludzie. Ze "zwykłą" izbą przyjęć był to nasz pierwszy kontakt. I mimo pozytywnych doświadczeń - mam nadzieję, że ostatni.
    

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz