13. grudnia obchodzony jest w Szwecji bardzo uroczyście. To dość ciekawe, bo przecież Szwecja jest protestancka. Tradycja obchodzenia Dnia Świętej Łucji sięga aż do czasów reformacji. Zakazano wtedy kultu świętych. Kraje germańskie "zastąpiły" dzieciom Świętego Mikołaja Dzieciątkiem (Christkind). Christkind to dziewczynka w bieli z wiankiem ze świec na głowie. Przynosi prezenty w Boże Narodzenie. Podczas gdy w Niemczech i Austrii ten zwyczaj przetrwał do dziś, w Szwecji się jakoś nie przyjął i "przeskoczył" na 13. grudnia.
Tego dnia rankiem najstarsza córka budzi rodziców w białej sukience i wianku (dla zachowania zasad BHP stosowane są też wianki z żaróweczkami) i serwuje im Lussekatter. Rodzice piją do nich grzańca (glogga), a dzieci najczęściej gorącą czekoladę.
A u nas ani córki, ani wianka, ale za to upiekliśmy bułeczki.
Zaczęło się od tego, że Janek w kalendarzu adwentowym znalazł przepis na bułeczki. Był nieco rozczarowany początkowo - "Tu sią siame napisi!". Jak dowiedział się, że to przepis na bułeczki, które zaraz upieczemy i które "moźna jeść", to odetchnął.
Ciasto przygotowałam wieczorem poprzedniego dnia. W lodówce sobie spokojnie podrosło. Janek dzielnie mi pomagał: jak zwykle dostał swój kawałek ciasta do zabawy (=zjedzenia surowizny), a potem wciskał w bułeczki żurawinę i smarował je jajkiem roztrzepanym z mlekiem.
Bułeczki są naprawdę pyszne, puszyste, żółte od szafranu i pachnące kardamonem. Kilka zamroziliśmy na niedzielny wyjazd na basen.
- Moja jeśt dobla. - powiedział, gdy wcinał swoją upieczoną bułeczkę.
Acha, Lussekatter niektórzy interpretują jako oczy świętej Łucji. Święta wydłubała sobie oczy, co - w dużym skrócie - miało pomóc jej zachować dziewictwo (nie żałuję, że nie mam córki). Tę historię darowałam Jankowi. Grunt, że mieliśmy świetne i smaczne adwentowe zadanie.
Korzystałam z przepisu Doroty.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz