niedziela, 16 listopada 2014

Filharmonia malucha

   Myśleliśmy, że to impreza jeśli nie dla dzieci rodziców, którzy połknęli kij, to przynajmniej dla spokojniejszych maluchów. Z pewną taką nieśmiałością daliśmy się namówić znajomym. Jechaliśmy z przeświadczeniem, że w razie czego, wyjdziemy z Jujem, a może i nawet z Jankiem. Na szczęście nasze obawy się nie sprawdziły.
     Czekała nas godzinna podróż i dość długi pobyt poza domem. Musieliśmy przygotować prowiant. Najwygodniejsze i nasze ulubione z niebrudzących (białe koszule!) są paluchy z makiem.



    Po upieczeniu paluchów mogliśmy się elegancko ubrać, jak nas poproszono w mailu od organizatorów. Swoją drogą, to zaskakujące i trochę smutne, że dorosłym ludziom trzeba przypominać o odpowiednim stroju do filharmonii, niejedzeniu i zachowaniu ciszy w trakcie koncertu. O tempora o mores!*


     Na miejscu, po zostawieniu kurtek w szatni, poszliśmy do "Muzycznego miasteczka". Proponuję organizatorom dopisać w mailu informacyjnym zapewnienie, że szatnia jest otwarta dłużej niż 3 minuty po zakończeniu koncertu, że wszyscy dostaną swoje kurtki z powrotem (płaszcze też) i że wychodzący mają pierwszeństwo. "




    "Muzyczne miasteczko", a raczej miastunio, znajdowało się na III piętrze Filharmonii Śląskiej. Był dywan, namiocik, piłki (coś dla Juja!), stoliki, krzesełka i kredki. Każde dziecko dostało na "dzień dobry" kolorowankę z instrumentami które miało za chwilę zobaczyć i usłyszeć na żywo. Juju zajął się na chwilę rysowaniem, potem przegonił nas po schodach. Janek chętnie posiedział z pozostałymi dziećmi na dywanie i wysłuchał opowieści Wandy Chotomskiej "Muzykalny słoń" czytanej przez panią animatorkę.



      Po wejściu do sali koncertowej chłopców oczywiście zafascynowały rozkładane krzesła. Fascynacja zakończyła się, gdy wybrzmiał pierwszy utwór. Drugiego Janek już wysłuchał spokojnie. Juju też, ale tylko dzięki kneblowi z butelki z wodą.


          A potem się zaczęło. Dzieci wraz z rodzicami i zabranymi na koncert "fletami" (mogły być papierowe - im cichsze, tym lepsze) zostały zaproszone na scenę. Obsiadły więc kwintet dęty. Tak wysłuchały 5 krótkich utworów. W przerwach między nimi prezentowane były kolejno wszystkie instrumenty. Dzieci miały za zadanie odgadnąć króciutką melodyjkę, a potem "zagrać" ją na swoich instrumentach. Janek był na scenie z tatą. Nie wiem, który z nich się lepiej bawił.


          W tym czasie Juju oddał się swojemu ulubionemu zajęciu - bieganiu. Z papierowym fletem w zębach - że niby ma poprzeczny. Na szczęście, nie śpiewał (powstrzymał się nawet przy arii Królowej Nocy), nie krzyczał i nie miał butów na obcasach. Pracownicy filharmonii podeszli do nas (uciekającego Juja i goniącej matki) bardzo życzliwie.



          Ostatniego utworu - polki Tritsch Trasch - wysłuchaliśmy już na własnych miejscach. No może nie wszyscy. Janka porwała muzyka. Wyleciał z fotela i przebiegł  się przez sam środek widowni kilkukrotnie, wykonując baletowe ruchy. Wrażenie - bezcenne.
        Wieczorem Janek pytał, czy możemy znowu pojechać na koncert. Pewnie, że możemy.

      Koncert był świetnie przygotowany. Dobrze poprowadzony. Muzycy nie chałturzyli i byli tak zwyczajnie sympatyczni. My bawiliśmy się chyba tak dobrze jak dzieci.

     Wszelkie informacje o koncertach Filharmonii Malucha, a także bilety znajdziecie tutaj. Na pewno będą tam też profesjonalne zdjęcia z dzisiejszego koncertu.




*Pisząc to, poczułam się staro.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz