czyli usunięcie III migdałka wraz z podcięciem migdałków podniebiennych wraz z nacięciem błony bębenkowej.
Brrr.... Brzmiało to dla mnie okropnie. Do tego pełna narkoza. Byłam przerażona. Janek już raz był w śpiączce farmakologicznej i nie chciałam przerabiać tego znowu. A zresztą chyba każdy rodzic się boi - ten dziecka z obciążającym wywiadem i ten dziecka "bez wywiadu", prawda?
No więc byłam i jestem przeciwna bezsensownemu krojeniu i dziurawieniu ludzi. Pod narkozą czy bez.
Gdy już jednak okazało się, że zabieg u Janka jest konieczny i nie ma odwrotu, zaczęliśmy szukać informacji w Internecie. (Mimo że lekarze właściwie powiedzieli nam wszystko). No i niby sporo można znaleźć. Ale jak pobyt w szpitalu z takiej okazji wygląda z punktu widzenia rodzica, nie znalazłam. Za to nagle okazało się, że przechodzi i przejdzie przez to mnóstwo dzieci. I masa osób pyta nas, czego mogą się spodziewać. Stąd ten post.
Janek operowany był w Szpitalu św. Łukasza w Bielsku-Białej. Tutaj przeczytacie, dlaczego akurat tam, a nie gdzieś indziej.
Zabiegi planowane są tak, aby najmłodsze dzieci były operowane w pierwszej kolejności. Z powodu pełnej narkozy trzeba być na czczo. A jak wiadomo, głodny maluch = zły maluch.
Na IP zgłosiliśmy się o 8:30. Mieliśmy ze sobą wypełnioną całą dokumentację (pomógł nam w tym anestezjolog tydzień wcześniej). Miła pani załatwiła całą papierologię jak najszybciej się dało i mogliśmy iść na oddział.
Od razu Janek dostał swoje łóżko w całkiem przytulnej dwuosobowej sali z czyściutką łazienką z prysznicem. Na ścianie - kolorowa naklejka ze zwierzakami i krasnoludkiem. Na łóżkach - pościel w kolorową kratkę. Odpowiednia ilość krzeseł dla osób towarzyszących. Brak szpitalnego zapachu.
Kolejna sympatyczna pani przyniosła nam szpitalną koszulkę dla Janka. I uwaga! Koszulka miała odpowiedni rozmiar i była żółciutka w misie. Jankowi tak się spodobała, że nie chciał z niej wyjść i był bardzo rozczarowany, że nie możemy jej zabrać do domu.
Po przebraniu Janek dostał do połknięcia "głupiego jasia". Jedna z miłych pielęgniarek nakleiła w odpowiednich miejscach plasterki Emla i zaprowadziła nas do lekarza na ostatnie badanie. No i znowu spotkaliśmy uśmiechniętego lekarza ze świetnym podejściem do dziecka i jego przerażonej matki (która oczywiście cały czas trzymała fason, a przynajmniej się starała).
Po jakimś czasie, jeszcze w sali, byliśmy świadkami pierwszej histerii Janka. Przy, a właściwie przed, założeniem "motyla" i pobraniem krwi. Oczywiście nic go nie bolało. No ale może biedak ma traumę po rozdłubaniu ręki w PCZ. W każdym razie płynącej do strzykawki krwi i zaklejaniu "motyla" przyglądał się już ze spokojem i zainteresowaniem. Sympatyczna pani pielęgniarka nie tylko zachowała stoicki spokój (no dobra, rutyna), ale też nie rozdłubała ręki (a to już fachowość).
To zdjęcie powstało na życzenie Janka - chciał, żeby babcia zobaczyła, jaki miał bandaż.
Po chwili Janek zaczął delikatnie odpływać. Na rękach zaniosłam na blok operacyjny. Tam przejęła go kolejna miła pani, która wytłumaczyła mu, że zaraz będzie u niego mama, tylko musi się przebrać w taki śmieszny zielony strój. Janek nawet nie jęknął.
Zaniosłam do lodówki dla pacjentów nasze jogurty naturalne i poszliśmy na kawę. Pani w szpitalnej kawiarni też przemiła, ale to już Was na pewno nie dziwi.
Nie minęło 40 minut i płaczącego, na wpół wybudzonego Janka przyniosła do sali pani pielęgniarka. Kazała mi się z nim położyć i go utulić. Chwilę trwało zanim się uspokoił. Płakał, że nie może się doczekać ciachania migdałków i że go boli gardełko. Przytulony zasnął w końcu.
Na trzy minuty. Obudził się w dobrym nastroju. Lekko nieprzytomny i skołowany. Rozmawiał całkiem normalnie. Pielęgniarkę poprosiliśmy o coś przeciwbólowego. Przyniosła razem z kubeczkiem wody, kiedy już można było pić. Janek, na szczęście, pił chętnie wodę, a to podobno bardzo ważne po takim zabiegu. Dopytywał się, kiedy w końcu będzie mógł jeść jogurt i lody.
W końcu nadszedł ten moment. Gdy Janek zjadł własny jogurt, poszłam po lody. I tak zostałam stałą jednodniową klientką kawiarni po to, by Janek na koniec dnia został nazwany przez panią kawiarniową "lodowym rekordzistą". Oprócz 4 gałek wsunął w sumie 1,5 jogurtu naturalnego, małego szejka i szpitalne Danio waniliowe (pierwszy raz w życiu, zresztą). Dzielnie pił też wodę. Rozbrajał automatyczne łóżko i składane krzesełka. Śmigał po sali, a potem też po korytarzu.
Dostał jeszcze kroplówkę z antybiotykiem, a po wizycie lekarskiej - lek na opuchliznę. Przy wyciąganiu "motyla" mieliśmy do czynienia z drugą histerią Janka. Mimo że, jak sam stwierdził, nie bolało. I już. Mogliśmy jechać do domu. Było po 17.
Wraz z wypisem otrzymaliśmy receptę i szczegółowe zalecenia - ustnie i pisemnie. Oprócz tego listę wskazań do natychmiastowego zgłoszenia z powrotem w szpitalu oraz alarmowe numery telefonów.
Na szczęście z tego ostatniego nie musieliśmy korzystać. Póki co.
Zabieg był w środę. W piątek Janek ostatni raz powiedział, że boli go gardło i dostał syrop przeciwbólowy. Z diety papkowej najbardziej lubi oczywiście lody, więc maszyna do lodów pracuje co drugi dzień. Poza tym nie jest najłatwiej nam z tymi papkami, bo Janek w życiu nie jadł papek ani tzw. słoiczków.
Trudno oceniać korzyści zabiegu. Janek wciąż chrapie, ale to na pewno z powodu opuchlizny. Zresztą chrapie niewiele. I budzi się wyspany. Głos już ma lepszy, ładniejszy. Nie mówi "kluskowato". Kontrola po zabiegu dopiero przed nami. Oczywiście będę tutaj meldować, co z Jankiem i jego gardłem.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz