niedziela, 22 lutego 2015

Wystrychnięci na strusia

   To miał być kolejny post z cyklu "cudze chwalicie, swego nie znacie". A wyszło jak zwykle.
  "Rancho pod strusiem" odwiedziliśmy przede wszystkim z ciekawości. W końcu przeprowadziła tam udaną rewolucję pani Magdalena Gessler. Ale przecież nie tylko tam w naszej okolicy. Tę resaurację wyróżniają obietnica żywności bio oraz mini zoo. Miała to być rodzinna knajpka z dobrym, zdrowym jedzeniem i atrakcją dla dzieciaków.

   Stolik zarezerwowaliśmy na 14:00. Przyjechaliśmy punktualnie. Powitał nas kelner, który nie miał pojęcia o naszej rezerwacji. Szybko wiedzę swą uzupełnił i usiedliśmy przy naszym stole. Pierwsze wrażenie - ciemna hala. Ogromna sala, przytulnie urządzona, ale stanowczo za ciemna. Nie były włączone wszystkie lampy. Oszczędzają czy "robią" atmosferę?

    Zamówiliśmy. Nie bez przygód, bo pan kelner nie wiedział, czy udziec z indyka marynowany klarowanym masłem w sosie morelowym oraz pieczeniowym w towarzystwie* kluski na parze jest dostępny. Zapytał. Nie był. No to zamówiliśmy pasztet w czterech ptaków z sosem cumberland jagodowo-chrzanowym, połowę kurczaka nadziewaną farszem z kaczych i indyczych wątróbek z dodatkiem sezonowych surówek, pstrąga z pieca z frytkami i sałatą lodową, a dla Janka - knedle z morelami. Dwa pierwsze dania - z menu pani Magdy. No i oczywiście napoje i bilety do mini zoo. 

    Janek dostał menu dziecięce z kolorowanką na odwrocie. Dlaczego swojego nie dostał Julek, pozostanie tajemnicą. W menu dla dzieci restauracji bio znajdziecie naleśniki z nutellą. Bio-nutella? Może robią sami, ale wtedy chyba nie mogą używać nazwy nutella.
      Kelner powiedział, że przystawki poda za jakieś 20 minut. Ten czas postanowiliśmy wykorzystać na zwiedzenie zoo.

    
      MINI ZOO
   Wchodzi się, otwierając samodzielnie bramę z napisem "wstęp wzbroniony". Nie ma żadnej obsługi  czy kogoś sprawdzającego bilety. Zwierzęta są? Są. I to całkiem egzotyczne. Wielbłądy, zebry, kangury, lamy, alpaki, legwan, papugi, strusie. Jest trochę bardziej swojskich: gęsi, króliki, konie, osły, kozy. Między zagrodami przechadza się paw. Część zwierzaków była na wybiegach, część - w oborze. Całość robi dość kiepskie wrażenie. Nie ma ścieżek ani estetycznych zagród. Przy dzisiejszej odwilży grzęzliśmy w błocie i zwierzęcych odchodach. Nie polecam tej trasy paniom w szpilkach (w ogóle obcasy odpadają!). Ani dzieciom, które dopiero nauczyły się chodzić - upadek z lądowaniem w gnoju gwarantowany.
    Chłopakom się podobało - w końcu, które dziecko nie lubi zwierzątek?












      Na całym terenie zoo znajdziemy za to mnóstwo tabliczek zakazujących spożywania tam własnych napoi i kanapek. Kto by chciał w takich warunkach jeść cokolwiek? Na stojąco w tym błocie? Zwłaszcza, gdy obok jest retsuracja. Szybko przekonaliśmy się jednak, że trzeba nam było wziąć własny prowiant i zjeść go choćby w samochodzie. 

     Wróciliśmy do restauracji. Przystawki i napoje czekały już na nas. Brakowało sztućców, ale po jakichś 5 minutach się znalazły. Pasztet podano z bagietką. Była 14:20. Chłopcy, na szczęście, skusili się na bułkę.


      
    Do 15:15:
1. zwiedziliśmy całą restaurację wzdłuż i wszerz, za rączkę i nosząc chłopców na rękach;
2. sześć razy powstrzymywaliśmy Julka przed wyjściem na zewnątrz;
3. Janek był raz w toalecie (nieogrzewana!);
4. o 14:45 kelner na pytanie, kiedy otrzymamy zamówienie, odparł "za chwilkę",
5. chłopcy rysowali w kąciku dla dzieci (dwa stoliki, trzy krzesełka, trzy porysowane kartki, koszyk z kredkami, niekompletna układanka);


6. chłopcy podobnie do innych znudzonych dzieci biegali po sali (brawa dla kelnerów - żadne dziecko nie zostało oblane rosołem z czterech ptaków;
7. kelner przyniósł sezonowe surówki w postaci potartej marchwi (za to pewnie była to bio marchewka);
8. wypiliśmy napoje, ale nikt nam nie zaproponował kolejnych;
9. przeczytaliśmy całe menu po dwa razy;
10. pozbieraliśmy i przeczytaliśmy wszystkie ulotki;
11. Julek położył się na podeście (mini scenie) i wypił wodę ze swojej butli;


12. Janek jakieś 35 razy zapytał: "Kiedy będą moje kluseczki?";
13. Julek jakieś 35 razy powiedział: "Pa, pa! Guga!" (=zabierzcie mnie stąd natychmiast na dwór).

   O 15:15 poprosiliśmy o rachunek i powiedzieliśmy, że dziękujemy i więcej nie czekamy. Zapłaciliśmy i już.

      Wiem, że to nie fast food. Jednak godzina i 10 minut oczekiwania na dość skromne zamówienie to przesada. Kelner nas nie uprzedził, że to może tyle potrwać.

      Nikt nas nie przeprosił, nie zapewnił, że już za chwileczkę, za momencik będzie nasz obiad. Nie zaproponował czegoś do picia czy jedzenia na umilenie oczekiwania. Albo deseru za wytrwałość. Nichts. Null.

     I tak niedzielny obiad z jęczącymi, głodnymi, znudzonymi dziećmi kupiliśmy w McDrive'ie. 
     Miało być BIO, a była dupa, ale za to złota.**




*Co to jest za moda z tym "towarzystwem"? W niemal każdej restauracji w menu występują potrawy w towarzystwie innych potraw. Strasznie to pretensjonalne. Jutro na śniadanie robię placuszki z różnych radzajów mąki w towarzystwie syropu konowego. O!

**"Złota dupa" to określenie naszego przyjaciela na McDonald's. Popatrzcie tylko na te złote łuki!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz