Podróż. W Bieszczady. Najbardziej wyczekiwana wyprawa w te wakacje.
Chłopcy czekali na spotkanie ze zwierzętami, wielką łąkę, góry, rzekę.
Mama jechała po śladach swojego taty. Do miejsca stworzonego przez jego przyjaciela. Obaj już nie żyją. Jechaliśmy na spotkanie z żoną pana Staszka Rusina oraz kolejnymi pokoleniami: ich dziećmi i wnukami.
416 km. Nieco ponad 5 godzin. Spory ruch. Do tego rajd rzeszowski i zamknięte niektóre drogi na trasie. Chłopcy znieśli podróż bardzo dzielnie. Zrobiliśmy jeden postój na rozprostowanie kości.
Obiad zjedliśmy już na Rusinowej.
Ale zanim zjedliśmy, zostaliśmy bardzo serdecznie powitani. To jedno z tych miejsc, gdzie przyjeżdżasz i czujesz się, jakbyś odwiedził rodzinę. Jest po prostu bardzo dobrze.
Obiad też był pyszny.
Po południu pojechaliśmy do Dwernika nad San.
A potem zwiedzaliśmy gospodarstwo.
Po kolacji w pobliże Gawry podeszły do nas konie.
A o 19:30 poszliśmy na dojenie kóz. Janek i mama zdobyli medal dojarza, bo od razu świetnie im poszło z dojeniem Madzi. Julek nie zawsze trafiał do kanki, więc musi jeszcze potrenować.
Jerzo nie odważył się wcale - wciąż pamięta, jak został pogryziony przez kozę w Zakopanem.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz